„Zbieranie kości”. Recenzja

Rozmawiając o przyszłości literatury żartujemy o „powieściach koronawirusowych” czy „postkowidowych”. Jest się czego bać: wysypu nieudanych tytułów próbujących opisać doświadczenie izolacji i odosobnienia, zalewu wierszy o utracie stabilności czy po prostu niemożności wyjścia do ulubionej kawiarni, a w końcu też reportaży o życiu lekarzy czy pielęgniarek. Z góry pewnie jesteśmy nieufni wobec takiej książki, bo wiemy, że literatura potrzebuje czasu a opowieść okrzepnięcia, by powstało dzieło wybitne, a przynajmniej udane.

 

Sześć lat po spustoszeniu, jakie spowodował na południu Stanów Zjednoczonych huragan Katrina, Jesmyn Ward, obiecująca pisarka nazywana „świeżym głosem amerykańskiej literatury” wydaje „Zbieranie kości”, powieść która opisuje dwanaście dni z życia pewnej amerykańskiej, czarnej rodziny podczas fatalnych dni nad Zatoką Meksykańską. Choć początkowo książkę ignorują mainstreamowe media, pisarka otrzymuje za nią National Book Award, a prawa do tłumaczenia powoli, ale skutecznie rozchodzą się do kilkunastu krajów. Skąd ten sukces? Być może stąd, że Ward udaje się w powieści zuniwersalizować doświadczenie swoich bohaterów, ale też dlatego, że wyłamuje się z pewnego przetrawionego przez literaturę schematu.


Zbieranie kości 
(okładka twarda)

Powieści o nieszczęśliwych rodzinach jest bez liku. Umiera matka, ojciec pije, dzieci muszą wychowywać się same, pojawiają się oczywiste konflikty. Można na tym wzorcu ulepić powieść łzawą, o tęsknocie za rodzicielką, szukaniu własnych dróg przez dzieci, przejmowaniu obowiązków matki i ojca przez jedyną córkę. Można opowiedzieć w końcu o przemocy rodzinnej - ojcu-tyranie, albo przeciwnie - uległym, który pogrąża się w apatii, a jego losy symbolizują rozpad więzi rodzinnych. Ward z tego schematu robi jednak coś innego - pokazuje losy ubogiej rodziny, która mimo wszystko, niezależnie od wewnętrznych tarć i problemów, jest dla siebie oparciem, a każda walka, którą muszą stoczyć w ostateczności staje się okazją do zacieśnienia rodzinnej wspólnoty.

Czternastoletnia Esch ma mało czasu na czytanie, ale konsekwentnie brnie przez kolejne rozdziały „Mitologii”. Chce być jak Eurydyka, Psyche i Dafne, być uwielbianą i podziwianą, jednocześnie silną i niezłomną. Gdy - jak sama mówi - oddaje się innym mężczyznom jednak nie jest tą „która rozkochała w sobie boga”, ani Artemidą zamieniającą myśliwego w jelenia. Jej uległość zdaje się być wpisana w to kim jest - biedną, pozbawioną matki dziewczyną, którą docenia się za dobre bieganie, ale nikt nie interesuje się tym, co Esch ma do powiedzenia. Będzie to smutna opowieść o ciężarnej czternastolatce, która nikomu nie wyjawi swojego sekretu, dopóki nie wyjdzie on na jaw w tragicznym momencie. Smutna opowieść o starszym mężczyźnie, który wciąż próbuje być „panem domu”, ale alkohol i jakieś fatum życiowe mu to uniemożliwiają. Ale też wielka opowieść o zwierzętach, suce Chinie, należącej do jednego z braci Esch, która bierze udział w walkach psów. I o jej szczeniakach, o których życie dramatycznie będzie walczył jej właściciel. Bo to jest powieść o różnych rodzajach miłości i odrzucenia - jak China, która odrzuca jednego ze szczeniaków, tak Esch zostaje odrzucona przez kochanka. Huragan, który zabiera cały dobytek jej rodziny jest już tylko ukoronowaniem tragedii, która dzieje się od dawna.

Jesmyn Ward udało się stworzyć wybitną powieść - czytając „Zbieranie kości” wszyscy wiemy, co się wydarzy i czekamy na ten wielki deszcz i powódź, a gdy one już przychodzą jesteśmy tak przesiąknięci brutalnością świata Esch i jej rodziny, że Katrina, która jak niszczycielskie bóstwo nawiedza Bois Sauvage nie budzi aż takiej grozy i lęku. Ward doskonale zmienia tempo akcji - potrafi przyspieszyć, a czasem z detalami i wirtuozersko opisywać wydarzenia trudne w lekturze jak choćby morderczą walkę psów (a ile w niej odniesień i metafor! uczta dla czytelnika!).

Autorka pisze chwilami brutalnie, ale fantastycznie korzysta z pisarskich narzędzi, by powieść nie stała się tępym thrillerem - jej pisarska kamera jest czujna na przyrodę, której opisy są soczyste i poetyckie. W czasach, gdy mówimy o ekopoetyce, powieść Ward jest ciekawym przykładem książki, w której świat nie-ludzki odgrywa olbrzymią rolę i nie jest tylko metaforą.

Esch mówi o sobie, że może utożsamiać się z Medeą, która mimo bycia czarodziejką potrafiącą „zaprząc przyrodę do czarów”, „ugina się przed Jazonem jak młoda sosna na wietrze – ukochany zgina ją wpół”. Czy Esch odnajdzie w sobie siłę i uwierzy w swoją sprawczość? Ward detalicznie opisuje los wielu biednych dziewczyn z amerykańskiego południa, pokazując amerykański rasizm i patriarchat, bo jedynym z rodziny Esch, który ma szansę na wyrwanie się z biedy jest jej brat-koszykarz.


Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie 
(okładka twarda)

Kilka lat po „Zbieraniu kości” Ward napisała powieść równie dobrą „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie”, w której jeszcze ostrzej opowie o rasizmie i nieszczęściu amerykańskiego Południa. Ward podąża literacką drogą Toni Morrison i Alice Walker, przypominając nie tylko Amerykanom, że zbyt szybko uwierzyliśmy, że rasizm i bieda są zjawiskami marginalnymi. Czytajcie Ward, bo za kilka lat będzie wam wstyd, że nie znacie jej książek. Wróżę wam.

 

Więcej artykułów o ksiażkach znajdziecie w naszej Pasji Czytam.