Smutny ironista, ironiczny smutas

Książki drożały, papier był w cenie, a gazety przestały walczyć o czytelnika. Nastały czasy subskrypcji i pojedynków na suby. Dyrektorzy teatrów w small-talkach pytali się o to, co im wyłączono, a polityk z Żoliborza najchętniej wyłączyłby wszystkich. Powietrze w połowie września miało zapach świąt spędzanych w rodzinnej okolicy, gdzie tradycja palenia czym popadnie została w tym roku zalegalizowana. I był to czas, gdy ukazała się książka, która nie zmieniła świata, a przecież zapowiadała się tak dobrze. Czas książek zmieniających świat już minął. Może i dobrze, bo nic nie zapowiadało, że papier stanieje, a przecież na zmianę świata powinni załapać się wszyscy.

Czasy, o których tu mowa, charakteryzowały się tym, że w gazetach wciąż ukazywały się felietony, mimo że większość z nich z felietonem niewiele miała wspólnego. Podskakiwania do formy, mierne uzurpacje, których czytanie stawało się męczącym współudziałem w autorskim egotripie. Odmawiałem uczestnictwa, działy „felietonów” od kilku lat omijając - poza nielicznymi przypadkami.

Było felietonistów wielu. Ale prawie żaden z nich nie opanował formy tak doskonale jak Wicha. W „Nic drobniej nie będzie” objawił się czytelnikom mistrz, który czasem świadomie rozsadza felietonową strukturę i podąża ku opowiadaniu czy prozatorskiej miniaturze. Smutny ironista, a czasem ironiczny smutas.
 

NIc drobniej nie będzie Marcin WIcha
 

Człowieczy upór w poprawianiu świata

Bohater stworzony przez Wichę (nie mam odwagi do założenia jego tożsamości z autorem w każdym tekście) to człowiek, który wychodząc na przyjęcie wie, że bawić się będzie raczej źle. Jeden z tych bohaterów, którzy woleliby nie. Chcący dobrze, choć nie zawsze wie, co dobrem jest. Bo dobre uczynki bywają niejasne, jak w scenie z „Czapeczki 2008”. Bohater podróżujący ze stryjkiem po Izraelu jest świadkiem przykrej awantury między członkiem rodziny a ganiającymi po nabrzeżu dzieciakami. Stryjek powiedział coś obraźliwego chłopakom, chłopcy porwali stryjka czapkę, a bohater, chcąc pomóc, zarekwirował spodnie jednego z czapkowych porywaczy. Groza sceny przeszywa, ale w tym mikroopowiadaniu jest też przecież ukryta inna opowieść, nawet kilka. Warto ich poszukać samodzielnie.

Ta wieloznaczność tekstów Wichy, umiejętność zmian nastroju jednym zdaniem, które często, choć niekoniecznie, jest puentą, sprawia że bez przeszkód można dopisać nazwisko autora nie tylko do listy wybitnych felietonistów, ale też wybitnych opowiadaczy. Takich trochę ze szkoły Joan Didion. Jest tu też ciepły stosunek do ludzkiej ułomności i jednocześnie zachwyt człowieczym uporem w poprawianiu swojego świata (z którego to poprawiania przeważnie same kłopoty). Przypomina mi tym samym Wicha Juliana Barnesa, człowieka kochającego ludzi, choć od jakiegoś czasu doceniającego towarzystwo raczej osób posiadających akt zgonu. Własny.

Ciekawość syntetyzująca

Jest też w tej książce (chciałoby się powiedzieć „książeczce”, choć to równo dwieście stron) ironiczny sceptycyzm tak bliski Wisławie Szymborskiej. I właśnie autorka „Lektur nadobowiązkowych” wydaje się być literacką patronką „Nic drobniej…”. Znajdziemy bowiem w tekstach Wichy tę samą lekkość, błyskotliwość, chęć spojrzenia przed siebie, przy jednoczesnym podglądaniu własnego wnętrza. Jest ciekawość świata, która u Szymborskiej w czasach, gdy ten nie panoszył się przesadnie, rekompensowała tkwienie w przewidywalnych dekoracjach. U Wichy ciekawość jest jednak inna. Z racji świata upiornej dostępności, jest to raczej ciekawość syntetyzująca, szukająca drobnych wzruszeń i wydarzeń o małej skali, po to by ten świat stał się bohaterowi jego tekstów bliższy, łatwiejszy w ogarnięciu.

Gdy już-już łapiemy bohatera tekstów Wichy na boomerstwie, jak w opowiadaniu „Kijki”, gdzie ironia z młodych dziewczyn, niepotrafiących przymocować transparentu do tytułowych kijków, osiąga nieznośne stężenie, rozcieńczone na szczęście „PS”: „nie żałujcie bliźniemu gwoździków”, sugerującym, że narrator „Kijków” wspiera nawet najbardziej niezdarną technicznie młodzież w jej proteście.

Jednak w cieple felietonów Wichy nie da się za każdym razem ogrzać. Wiele tu smutnej refleksji o tym, że człowiek niewiele się uczy, a banalność codzienności oddala nas od zrywów, wielkich planów, rewolt. Są też reminiscencje raczej prywatne, jak scena, w której bohater słucha czytania fragmentów swojej książki o śmierci matki.

„Słucham o mojej umarłej matce. Na koniec zapłacą mi jakieś pieniądze. Boże święty, co ja najlepszego zrobiłem. Co ja zrobiłem. Co ja najlepszego zrobiłem”.

 Na tym powtórzeniu będzie się jeszcze adeptów sztuki pisarskiej uczyło, jak pisać lament w XXI wieku.
 

Rzeczy, których nie wyrzuciłem
 

Wystarczy, że nie będzie dużo gorzej

„Nasze triumfy – jeśli kiedyś nadejdą – okażą się połowiczne. Potrwają krótko i szybko zaczniemy się ich wstydzić”

Tak pisze Wicha w tekście poświęconym nadziei, która – paradoksalnie – niczego nie obiecuje, a staje się „przepustką do obozu przegranych”. Przewrotność wizji zaproponowanej przez Wichę może nas zasmucić, ale też skłonić do refleksji, że żyć warto, nie mając przesadnych oczekiwań i pretensji do rzeczywistości. Wystarczy, że nie będzie dużo gorzej. A tego wiedzieć nie będziemy, jeśli nie doczekamy.

Jeśli w przyszłości będą jacyś, podobni nam, my, i zaczną szperać w bibliotecznych archiwach w poszukiwaniu tego, jak wyglądał polski nieład na przełomie drugiej i trzeciej dekady XXI wieku (dzisiaj też robimy takie doktoraty – „Polska w roku 1956”, „obrazy Warszawy w poezji po 1968”), mam nadzieję, że trafią na książkę Wichy. Nic lepszego bowiem nie napisano o nas w czasach, gdy książki drożały.

Felietony z książki Marcina Wichy były wcześniej publikowane w magazynie „Pismo".

Więcej recenzji znajdziesz na Empik Pasje w dziale Czytam.